Larysa Leshchenko: – Mój ostatni przyjazd do domu rodzinnego na Żytomierszczyźnie miał trwać około dziesięciu dni, w krótkiej przerwie międzysemestralnej na uczelni postanowiłam odwiedzić mamę. Częste loty z Wrocławia do Kijowa stały się już na tyle oczywiste, że odległość w 1000 km nie stanowiła żadnej przeszkody.
Niespokojną sytuację u granic Ukrainy w związku z wyjątkowo dziwnymi rosyjskimi ćwiczenia wojskowymi i wciąż trwającą wojną rosyjsko-ukraińską na wschodzie kraju nie traktowałam jako zapowiedzi jeszcze czegoś gorszego, co miałoby mnie powstrzymać od wyjazdu.
Wojna. Rosja atakuje Ukrainę
To „najgorsze” nastąpiło nad ranem 24 lutego. Jeszcze ok. czwartej ostatni raz spojrzałam na niepokojące informacje w Internecie dotyczące niebezpiecznego zbliżania się rosyjskich wojsk do granic z Ukrainą i stwierdziłam „chcą sprowokować, ale nikt na to się nie nabierze”, ale już dwie godziny później był telefon od wujka ze słowami: „wiesz, wojna zaczęła się”.
Dziwne uczucie po takim „powitaniu” nowego dnia, ale zdecydowanie przeważała złość i wściekłość.
Pierwsze dni najazdu moskiewskiego
Nie zauważyłam histerii i dezorientacji spośród krewnych i znajomych, nikt nie pakuje walizek i nie wyjeżdża. Nie zaprzeczam, że jest to obserwacja na poziomie mikro, ale z tych małych puzzli można złożyć bardziej całościowy obraz kraju.
Natychmiast do powiatowego punktu poborowego (військкомат – ukr.) pociągnęli ochotnicy, jak zauważono „nie do bankomatu, lecz do wijśkkomatu”. Podobny obraz można było obserwować w całym kraju.
Ukraina walczy
Zbrojne Siły Ukrainy w ciągu dwóch dni zostały powiększone o 100 tyś. żołnierzy, głównie weteranów, którzy już walczyli z wrogami na wschodzie Ukrainy. Władze samorządowe rozpoczęły koordynację oddziałów obrony terytorialnej, wolontariusze zajęli się zbiórką niezbędnych rzeczy dla rodaków uciekających z terenów zaatakowanych przez moskiewskich zbrodniarzy.
Samoorganizacja i aktywność zwykłych ludzi działa jak koło napędowe, które nie są w stanie zatrzymać żadne czołgi lub rakiety.