Budzik, świstak, zepsuty ekspres do kawy, ci sami ludzie, te same rozmowy. Phil Connors, cyniczny prezenter pogody, utknął w Punxsutawney. Ale nie tylko on. Całe miasteczko kręci się w zamkniętej pętli. Coś się zacina. Dzień się nie kończy. Zaczyna się od nowa. I znowu. I znowu. Codzienność staje się rutyną, rutyna – klatką. Każdy z mieszkańców przeżywa swój własny dzień świstaka. Pojawia się pytanie: czy to wszystko dzieje się naprawdę, a może tylko w głowie Phila? To miasteczko przypomina coś znajomego. Mały, zamknięty świat, niczym skomplikowany portret dziwacznej rodziny – wszyscy są z kimś powiązani. Partnerzy, dzieci, sąsiedzi, dawni znajomi. Każdy tutaj coś gra: rolę, obowiązek, rytuał, gest. Ale pod uśmiechami kryją się pęknięcia, pulsują prywatne światy – pełne napięcia, zmęczenia, zawieszenia. Wszyscy noszą w sobie swoją własną klatkę świstaka: codzienność, która przestała działać, relacje, które nie dają już oparcia, moment w życiu, który powinien minąć, ale nie chce się skończyć. Każda relacja w Punxsutawney to balans między bliskością a ucieczką. Każda postać odzwierciedla coś, z czym musi zmierzyć się sam Phil. Jakby mieszkańcy byli jednocześnie kimś z rzeczywistości i kimś z przeszłości, a ich relacje z Philem są jak lustra: czasem zniekształcające, czasem odsłaniające zbyt wiele. Są figurami wewnętrznej kondycji psychicznej Phila. W tym sensie spektakl przypomina sen – może nawet koszmar – z którego można się obudzić tylko wtedy, gdy się go przeżyje do końca. Nie wiadomo, kto kogo potrzebuje bardziej, żeby ruszyć z miejsca – mieszkańcy Phila, czy on ich. Marcin Wierzchowski, reżyser „Dnia Świstaka”, przenosi kultową opowieść Danny’ego Rubina z muzyką i tekstami piosenek Tima Minchina na deski Capitolu i zadaje pytanie: co to znaczy sześć tygodni zimy więcej? Spektakl nie daje prostych odpowiedzi. Ale podpowiada: kiedy wszystko się powtarza, a nic się nie zmienia, czasem trzeba zatrzymać się w miejscu. I spojrzeć naprawdę.